Nie ma co marudzić, trzeba się odchudzić – chyba muszę przestać się czarować, albo prowadzę zdrowy tryb życia, albo raz na czas tylko dożynam się jakimś dłuższym startem bo się da, bo mogę … jestem ewidentnie za ciężki, w dodatku posiadam klasyczną budowę endomorficzną co powoduje, że wyglądam jak czołg z mozołem pokonujący kolejne kilometry – nie czuję szybkości, i nie jestem szybki – choć psychicznie mam wrażenie, że mógłbym dać z siebie znacznie więcej i chyba nawet chcę ale nie mogę … coś odwrotnie jak nasz były Prezydent.
Tylko czy jest po co? Przedwczoraj miałem sporo przemyśleń (głównie z tego powodu nie zabieram ostatnio na zawody i długie treningi żadnej muzyki – można pomyśleć „ w spokoju”). Mijały mnie osoby które z wyglądu i postawy nie wyglądały na zawodowców, ja z kolej mijałem osoby, które sporo zainwestowały w start (i nie mam tu na myśli tylko czasu na trening) – co tu dużo mówić w takim zakresie tempa (finisz w okolicy 1h50m) to jest rekreacja nie sport, można mówić o ukończeniu zawodów a nie o wyniku sportowym bo taki ma prawie 1000 innych osób, które raczej zawodowo tego nie robią i jeśli operujemy w takich zakresach to satysfakcję po prostu się ma z ukończenia zawodów i to wszystko.
Zmierzam do tego, że muszę chyba trochę zrewidować swoje cele, ustalić na nowo po co ja to wszystko robię i co chcę osiągnąć (może nic, tylko przedwczoraj o tym zapomniałem i teraz mi źle) – wydaje mi się, że jeżeli pozostanę na poziomie ukończenia pewnych zawodów bez względu na wynik to mój poziom zaangażowania w trening i wszystko z nim związane może być znacznie mniejszy niż dotychczas i wielkiej różnicy nie będzie… no chyba tylko taka, że nie będę się tak spinał i np., robił wybiegania 25km z zapaleniem gardła albo jechał na „siłę” na basen o 22.00 tylko pójdę spać (i zasadniczo lepiej na tym wyjdę).
Albo, no właśnie … albo co? Nie ma możliwości w moim wieku, ani bez przeszłości sportowej (takiej jak np. Ojca Dyrektora AT) aby uzyskać liczący się wynik na jakichkolwiek zawodach, wszystko o co rozbija się walka to przeskoczenie z środka paczki (MOTP – tutaj chyba są wszyscy którzy wpadli na pomysł, że ja też mogą przebiec 10KM… 25KM… maraton, triathlon czy co tam jeszcze) na szary koniec, jakby to nie zabrzmiało początku paczki (powiedzmy półmaraton w 1h30) … Dla osoby która posiada pewne ograniczenia, takie jak praca, obowiązki i też ogólny brak podbudowy sportowej (ostro się wziąłem dopiero w sumie 2gi rok za siebie) wydaje się to być bardzo trudne … (tutaj może zaśmiać się nie jeden który trzaska półmaratony w takim czasie i generalnie nie kosztuje go to nic, bo on w sumie tak biega codziennie).
Dobra przynudzam, ale do czegoś zmierzam. Mój plan „przemiany” zakładał na początku cel w postaci „ukończenia” trudnych zawodów, stanowiących duże wyzwanie, przygotowanie się do nich tak, że zagwarantuje mi to jakiś akceptowalny dla mnie poziom godności na finiszu (zmieszczę się w limicie czasu, albo szwagier z nadwagą nie dojdzie mnie na ostatnich metrach ;)) … i zaczynam mieć problem. Problem polega na tym, że chyba mi to nie wystarcza, w niedziele byłem po prostu niezadowolony z siebie a miało mi to wszystko sprawiać radość i dawać kopa do dalszego działania – może to kwestia mojej natury, chciałbym za dużo i za szybko na raz, może to błędne podejście, które potrafi zepsuć każdą zabawę – ale mam wrażenie, że zmarnowałem trochę czas, popełniłem dużo błędów, które można było wyeliminować (wzrost wagi w okresie świątecznym, choroby związane z brakiem uwagi lub przemęczeniem, niepotrzebny stres, nerwy, obciążanie się na siłę wtedy kiedy nie powinienem) i w efekcie – uwaga – mniejszym kosztem osiągnąć więcej! Taka jest moja konkluzja po półmaratonie marzanny.
Nie wiem co z tymi przemyśleniami zrobię, muszę poszukać na nowo jakiegoś złotego środka – nie jestem zawodowym sportowcem i raczej nim już nie zostanę, to ma być hobby które daje mi radość i sprawia, że mi się „chce” a nie na odwrót – muszę na nowo wyznaczyć pewne granice i odpowiedzieć na pytanie na ile poważnie jestem w stanie do tego podejść i na koniec czy jest sens to robić aby mieć 10 minut lepszy czas (czy to przełoży się na kondycję i ogólny poziom zdrowia czy wprost przeciwnie, doprowadzi do kontuzji i przetrenowania co u amatorów zdarza się dość często). Czy mi się chce? Ile jestem w stanie poświęcić i czy w ogóle jest to sens robić…
Uff zaczynam przeczyć samemu sobie – bieganie, pływanie to nie jest żadna filozofia – przebiegniecie półmaratonu w 2h jest moim zdaniem w zasięgu absolutnie każdego! A ja tu sadzę przemyślenia jakby mi się system wartości załamał, no ale cóż … tak to już jest jak „teść” jest już w drodze do domu z medalem a ty jeszcze męczysz się na 17 kilometrze … 😉
Reasumując atakuje maraton, będę sobie starał wybić z głowy łamanie czegokolwiek w tym debiucie bo to nie ma żadnego sensu, po tej imprezie przyjdzie czas na decyzje jak ukierunkować dalej całą tą zabawę … bo punkt w którym jestem teraz wymaga jakiejś decyzji, albo trochę odpuszczę i będę sobie człapał rekreacyjnie albo zdecydowanie podkręcę bo tak jak jest na pewno nie zostanie :/