„Trzeba będzie poszukać innych aktywności”

„Trzeba będzie poszukać innych aktywności” to są pierwsze słowa diagnozy jakie usłyszałem cztery miesiące temu. Podszedłem do tego, cóż jak to zwykle ja. Po pierwsze co się tam koleś z marszu zna i wie, po drugie potrzymaj mi soczek i patrz. Wiecie, rozumiecie, przyzwyczajony jestem trochę do innego modelu. „Pływaka i zawodnika z Pana nie będzie” też tak usłyszałem 11 lat temu, od pierwszego swojego „trenera”, kilka lat później staruje regularnie i trzaskam życiówki które jak na mój wiek są ok, po prostu ok. Więc tutaj myślałem podobnie, szczególnie że czasy mojej młodzieżowej kariery sportowej usłane były kontuzjami, kostek (również takich zagipsowanych), czy na bardzo wczesnym etapie również barku ((również gips) a zawsze znajdowałem drogę powrotną czy to na boisko czy to na rower. Oczywiście do czasu kiedy niepoukładana głowa zaczęła zbytnio ciążyć i znalazłem ulgę w używkach rekreacyjnych i na aktywność brakło czasu. Tak przez kilka długich lat błądziłem i zwiedzałem różne zakamarki duszy stopniowo zatracając zdrowie i bazę do sensownego życia.

Przebudzenie miało również podłoże medyczne, gdzieś szarpnęło mną na tyle że przebudowałem kręgosłup wartości i odbiłem na tyle mocno że z każdym dniem było co raz lepiej. Po co te patetyczne wycieczki? Po to żeby choć trochę oddać co oznacza „cisza mechaniczna” dla kogoś kto od 11 lat jest aktywny na poziomie zawodnika amatora a aktualnie nie może (no może, tylko nie powinien ) wyjść po ziemniaki o ile naprawdę nie są mu zajebiście potrzebne. Kompensator, katalizator wielu spraw po prostu znikł z dnia na dzień. Jak po kilku latach biegania i startów hype trochę opadł, wśród znajomych również, ja sobie budowałem bazę do kolejnych wyzwań. Wreszcie ogarnąłem te które miały mnie w jakiś sposób zweryfikować na „nowej drodze”, kolejne połówki w końcu cały Ironman i właśnie wtedy, poczułem jeszcze bardziej, że tak właśnie warto żyć.

Dla mnie wtedy w 2019 zaczęła się zupełnie inna zabawa, chciałem utrzymać siebie nie tylko w dobrym zdrowiu, formie i dyspozycji ale chciałem zacząć się liczyć na zawodach w grupie wiekowej. A to gdzieś piąty, a to ósmy a to w pierwszej dziesiątce gdzieś miałem z tył głowy że jest mała tylko różnica do zasypania i zaczną się poważne zwroty z tej inwestycji czasu, pieniędzy ale też poświęcenia innych aktywności dla których brakło mi już życia, będzie wreszcie „pudło”. W tle cały czas był pewnik, jestem zdrowy, jakbym nie był, to chyba nie biegał bym 400setek w tempie poniżej 3:00 albo pływał setek po 1:29, że już o trasach po 200km na rowerze nie wspomnę.

No ale poszło to jakoś zupełnie inaczej. Od 2019 konsekwentnie co roku trafia się jakiś bloker zdrowotny który nie pozwala wyjść z plateu. Od alergii, po arytmie. Od ciągłych przedszkolnych infekcji po kilkukrotne zarażenie grypa popularnie zwaną Covidem (wersja dla wierzących, dla nie wierzących po prostu grypa, ok?). Od problemów hormonalnych (tak, mężczyźni też takie mają) po zwyczajny ale za to zabójczy stres, tak. Najbardziej zweryfikował mnie start w Gdyni na polówce, gdzie poczułem że dotarłem do ściany a przecież wiem że mogę i chce więcej. Decyzja o zmianie podejście, powrotu do podstaw , skupienia się na poprawieniu techniki biegania aby jeszcze raz za rok może dwa podejść do triathlonu z arsenałem dopracowanych motorycznie dyscyplin potykała się o dokładnie te same problemy, zmęczenie, stres, choroby i tak co roku po 2-3 miesiące życia znikało na przerwy treningowe. Później wejście w trening, próba złapania regularności i tak do zajebania.

Nie poddałem się, wyprowadziłem alergię, uspokoiłem kardio objawy po trudnej grypie, rozprawiłem się z kortyzolem i insulinopornościa i dotarłem na początek 2024, po w miarę udanym sezonie biegowym (zaliczyłem górską 50 tkę z całkiem obiecującym wynikiem) z prostym przekonaniem, że już chyba kurwa wystarczy, teraz się już musi otworzyć worek z dobrodziejstwem.


„Chyba że nie”.

Kolejne diagnozy, kolejni lekarze, w końcu lvl europejski jeśli chodzi o znajomość tematyki i w zasadzie jest tylko gorzej. Cały moja taktyka radzenia sobie z takimi sytuacjami, dyscyplina rehabilitacji i stosowania się do zaleceń (tych uzasadnionych a nie eksperymentalnych) prowadzi mnie od jednej maszyny diagnostycznej do drugiej i w końcu dowiaduje się że to złamanie (o ile to złamanie) jest konsekwencją znacznie poważniejszych problemów które eliminują mnie z biegania nie na kolejny miesiąc ale może rok, może dwa a może zupełnie. Aby się dowiedzieć muszę się podporządkować, usztywnić staw MPT1 i czekać (najgorsze co może być ) na może (to nie błąd pisowni). Co oznacza takie unieruchomienie, ubierzcie sobie buta SPD bez bloków, dociśnijcie zaczepy na maksa i zapraszam do testów. To oznacza, brak jakiejkolwiek aktywności którą zgina ten staw. Pływania, biegania, roweru i chodzenia więcej niż to jest potrzebne. Zgadnijcie co na to mózg który na te aktywności poświęcał po 10 godzin tygodniowo lub więcej? Wspomnę też o popycie na kcal na poziomie 3600 vs podaży dostępnych jednostek treningowych.
Można oczywiście powiedzieć, no ja nie wiem, biegał sobie chłop teraz nie może o co mu chodzi i żyć dalej. Zapewniam że to słuszna postawa dla większości, nawet zdecydowanej, no chyba że nie.
PS. Zastanawiam się na ile jest sens zmieniać ten wall w pseudo medycznego bloga a na ile sobie dać spokój. Kawał tutaj fajnej pamiątki mam i może to tak po prostu zostawię na pastwę FB. Może ktoś sobie raz na czas zaglądnie (pewnie ja) jak to kiedyś było a teraz to nie ma.