Ostatnio przy okazji pewnego wykładu, w ramach samodoskonalenia przypomniało mi się to pojęcie – myślenie magiczne – ale o tym za chwilę… Rzecz będzie o przesadnej motywacji i o wierze w siły, których się nie ma. Siły na trening, którego tak naprawdę nie ma potrzeby wykonywać.
#Od początku…
Ten blog od samego początku, z założenia, miał opisywać pewien specyficzny rodzaj przygotowań, treningu do imprezy, którą zapragnąłem ukończyć w niedalekiej przyszłości (pisałem o tym już jakieś dwa lata temu TUTAJ). Pełnego Ironman’a bez „udziwnień” i dodatkowej epickości jaką jest np. Norseman czy niedawno wylansowana lokalna Harda Suka. I niby nic szczególnego, ludzi którzy ukończyli takie imprezy jest cała masa, maraton teraz jest popularny, że niedługo zaczną go biegać „tyłem”. Ale nie w tym rzecz. Na czym polega wspomniana wcześniej specyfika? Generalnie na tym, że zajęty ze mnie gość, nie jestem sportowcem zawodowcem, nawet ciężko mówić o amatorskim sporcie w moim przypadku – od bardziej ukierunkowana rekreacja. Muszę pracować (dużo, dużo – takie mamy czasy), poświęcać czas rodzinie, starać się ciągle rozwijać i realizować – tak aby stanowić jakieś wsparcie dla najbliższych. Z tego co zostanie, chciałem ulepić Ironman’a – ale po co? Odpowiedź cały czas mieszkała mi gdzieś z tył głowy, taka nienazwana potrzeba która została ładnie dookreślona przez jednego z gości podcastu Marcina Hinza(). To potrzeba zdefiniowania się jako mężczyzna, takie oficjalne zakończenie wieku dojrzewania, coś co obok przysłowiowego zasadzenia drzewa, spłodzenia syna (lub córki ;)) i wybudowania domu zamknie definitywnie temat. Bardzo mi się to spodobało. Ale nadal nie w tym rzecz 🙂
# Zapomniałem, że cały materiał jaki mam to „resztki”.
Zdarzyło się, że miałem trochę więcej czasu, mogłem podkręcić śrubkę na treningu, ogarnąłem się w miarę z dieta nawet wpisany na zawsze w mój zawód stres gdzieś się zapodział. Efekty przyszły natychmiast. Treningi przestały mnie męczyć, kilometraż poszedł w górę, czasy o których nawet nie marzyłem jeszcze trzy lata temu pojawiły się w zasięgu ręki – zadziałało magiczne myślenie, jak jestem w stanie coś takiego wypracować w dwa miesiące to co będzie w maju na maraton! Albo za dwa lata! W ruch poszły kalkulatory, tabele, wykresy i przewidywane czasy – pełen odjazd. Od słupków z „ilością” zaliczonych treningów nie mogłem oderwać wzroku. Zapisałem się na taką ilość imprez, że mam nadzieje na jakieś powiadomienia mailowe – inaczej może być problem jest spamiętać 🙂 Niezwykle dla mnie udany rok poprzedni tylko wzbogacił mieszankę wybuchową (o wszystkim co się działo w 2015 mam zamiar jeszcze napisać 😉 albo przynajmniej szybko podsumować)
# dzień dobry, to ja, rzeczywistość
Styczeń powolutku się rozkręcał dając do zrozumienia, że czas zająć się pracą, która na pewno nie jest w moim przypadku trening i udział w zawodach w bliżej nie określonym celu (niektórzy naprawdę nie rozumieją po co startować gdzieś gdzie nie ma się szans na wygraną i jeszcze za to komuś płacić? :)). Ilość godzin spędzonych za komputerem wzrosła dwukrotnie, nauczyłem się, że szansy nie rosną w naszym pięknym kraju na drzewach – masz pracę, klientów, zlecenia? Ktoś Ci zaufał to szanuj to i rób swoje – triathlon choć to część Twojego życia musi poczekać.
Poziom kortyzolu systematycznie wędrował w górę, niedokończone tematy z zeszłego roku zemściły się bardzo szybko i deficyt czasu nawet na sen zaczął rządzić każdym dniem.
#niewolnik planu …
Elegancko rozpisany plan przestał stykać, zaczął uwierać coraz większą ilością czarnych dziur i wszystko wróciło do normy. Jak się nie wyśpisz, to jesz (za dużo rzecz jasna) jak za dużo jesz to wolniej biegasz, jak wolniej biegasz …. I tak dalej i tak dalej. Czasem nie chce się wyjść i żaden epicki obrazek ani sweetaśny post na FB tego nie zmieni. Mowa motywacyjna, choćby głosem samego Morgana Freemana na nic, bieganie 20km w takim stanie to proszenie się o kontuzję albo przetrenowanie o marazm z którego ciężko wyjść przez całe tygodnie.
#ale o co chodzi?
Chodzi o to, że trzeba znaleźć swoje miejsce, określić cele w dłuższej perspektywie (oczywista to i rzecz jasna podstawowa wiedza) i się ich trzymać ale nie tylko wtedy kiedy idzie źle, ale też wtedy kiedy idzie bardzo dobrze! Nie modyfikować wszystkiego, nie uruchamiać fantazji i po prostu się nie prze-motywować bo później jest z tego równie poważny problem jak przy całkowitym braku tego bodźca.
Wszyscy wszędzie na okrągło atakują nas przekazem, dasz radę! Będziesz lepszy, teraz, jutro, za godzinę! Nie daj sobie wmówić, zrobić, na przekór wszystkim, sobie, tobie no właśnie …
Zapomniałem, że na drzewku priorytetów moje sportowe ambicje są na niższych gałęziach, kiedy brakło czasu, żeby się nimi zająć pojawiła się frustracja. Dokarmiona stresem, brakiem wypoczynku i nierealnymi oczekiwaniami wobec siebie.
Pojawienie się tak negatywnych emocji w obszarach, które mają z definicji stanowić odskocznię od życia codziennego, trudów, nerwów i rozczarowań – nie mogą stanowić pożywki dla negatywnych emocji.
Bardzo ale to bardzo trzeba się pilnować, w tym popieprzonym świecie wszędobylskiego wyścigu aby nie dać sobie odebrać oazy spokoju zatruwając ją niepotrzebną rywalizacją z samym sobą, która de facto nikogo nie obchodzi …
#coś chyba nie bardzo …
Życiówki, zawody, treningi – jakoś mnie tak ostatnio tknęło (Mkon o tym napisał), gdzieś w komentarzach też widziałem – że to takie śmieszne i nikogo nie obchodzi tak naprawdę, ile przebiegłeś, co zrobiłeś na treningu i jak się dzisiaj czujesz po półmaratonie. No niby nie … ale … mkon sam przyznaje, że fazę taką przerabiał, bloga ma? Ma. Jest chęć pisania, wklejania, opisywania – to pisać! Patrząc po blogach i funpage’ach biegowych setki (czasem tysiące) lajków pod kolejnymi niczym, od siebie się nie różniącymi treningami z endomodo zdają się przeczyć tezie o bezużyteczności przedsięwzięcia.
Ale co to ma wspólnego z motywacją lub jej brakiem? Ten nieustany przekaz, że wszyscy już byli na treningu, albo zrobili więcej, szybciej lepiej może z czasem zacząć robić złą robotę – szczególnie w chwilach kiedy TY nie możesz. Dlatego tak bardzo sobie cenię wpisy osób które akurat pauzują, zajmują się czymś innym, mają kontuzję, nie mogą trenować ale wspierają innych w podobnej sytuacji, rozkładają napięcie w miarę równomiernie, mają zdrowe podejście – jest czas kiedy się napiera i czas kiedy nie da rady. Zrównoważony przekaz.
#zrównoważony przekaz i rozwój
I to jest generalnie cała refleksja jak mnie dzisiaj „naszła”. Trochę się dałem wpuścić w użalanie nad sobą, ostatnie dwa tygodni przeczołgały mnie równo i zamiast cieszyć się tym, że dziś nareszcie udało mi się pobiegać (w bardzo miłym towarzystwie i przy pięknej pogodzie) dwie godziny byłem wściekły – bo za wolno, bo za mało, bo brzuch bolał (zawalona dieta)… bo w planie było co innego i w ogóle dwa tygodnie temu to była dla nie rozgrzewka!
Zabrakło równowagi, zabrakło dystansu i straciłem z przed oczu nadrzędny dla mnie cel całej tej zabawy, cieszę się jednak, że udało mi się o tym napisać, ułożyć sobie to w głowie na nowo.
Nie da się nadrobić zawalonego treningu, nie da się też trenować na zapas, bardzo zajęty człowiek musi się wpasować idealnie z tematem – zbilansować całość tak, aby nie było za mało, ani za dużo tak aby nastąpił mimo wszystko progres a nie załamanie. Uważam to za zdecydowanie trudniejsze wyzwanie u amatora niż u profesjonalisty!
To mniej więcej taka sama analogia jak przykład z siłowni: gość który trenuje od kilku lat i bez najmniejszych problemów ciśnie na klatkę 120KG wcale nie wykonuje większej „pracy” niż kolega który jest nowy w temacie ale pęka pod koniec drugiej serii przy 40KG. Męczą się tak samo, ciężka robota i tu i tu, ale efekt jakby zasadniczo inny.
To musi być zabawa, bo to jest tylko ZABAWA, nic więcej! Nic na siłę, przeciwko sobie, dla innych i dla pokazówki, to jest droga do obrzydzenia sobie całkiem przyjemnego sposobu na życie.
Pół-Ironman z „resztek”.
Pozdrawiam