Tatraman 2016

Od przygotowań po start z rewelacyjnym (dla niektórych wymarzonym!) wynikiem na mecie – Tatraman 2016.

Czy zastanawiał się kiedyś ktoś z Was jak szalonym trzeba być, aby na debiut w triathlonie wybrać najcięższe z możliwych w naszym kraju zawody na dystansie połówki Ironman’a? Nie? Poznajcie bliżej Michała 🙂 On nie tylko to zrobił, ale zrobił to bardzo dobrze. I choć było to szaleństwo, to zdecydowanie była w nim metoda!

Zapraszam do lektury! 

O mnie

Na początek kilka słów o mnie – Mam na imię Michał i skończyłem 29 lat. Od najmłodszych lat byłem sportowo ambitny. Jacek to mój serdeczny przyjaciel, którego miałem okazję poznać stosunkowo niedawno na jednym z treningów AZS Masters,  w trakcie przygotowań do maratonu.

W otoczeniu znajomych zawsze uchodziłem za wysportowanego. Nigdy nie byłem jednak zawodowym sportowcem, nigdy nie miałem planu treningowego, diety, aspiracji na zawody, ani trenera. Zacząłem się realizować sportowo i profesjonalnie dzięki mojej Pani, która ma dar do zadawania celnych pytań i jest dla mnie najlepszym motywatorem . Jak mawia stara prawda „za sukcesem mężczyzny zawsze stoi kobieta.

Kiedy Jacek vel Ajronmen żartobliwie rzucił, że powinienem książkę napisać nt. stosunku do treningów stwierdziłem wtedy, że gdybym miał to zrobić to wstęp wyglądałby następująco:

„Zamknij tę książkę i idź biegać, a jak wrócisz i będziesz miał jeszcze czas to możesz czytać dalej…”

Jeśli czytasz tego bloga, żeby szukać motywacji to poważnie… Przestań i idź biegać. Just do it. Teraz.

(… )

Jeszcze czytasz, a nic nie zrobiłeś? To idź na rower. Nie możesz, bo pada śnieg? To idź na basen”. Masz katar i basen odpada? Idź pobiegać 😉

Ujmując to nieco inaczej prywatnie często powtarzam sobie stare, chińskie powiedzenie: „Jeśli ktoś chce to szuka sposobu, jeśli nie chce powodu”. No… a przynajmniej tak lubię o sobie myśleć bo z natury ze mnie leń ostateczny… 🙂

Cel

Tatraman (TM), czyli triathlon górski na dystansie połowy Iron Mana.

Przygotowania

Po pierwsze i najważniejsze „Wszystko zaczyna się od planu”. Książkę dostałem od mojej Pani, która jest maratonką i w ogóle od niej po raz pierwszy usłyszałem o czymś takim jak plan treningowy, i która zasugerowała, że może dobrym pomysłem przed Tatramanem byłoby przygotowanie sobie jakiegoś planu treningowego. Do tej pory jak wspominałem jeździłem na rowerze bez usystematyzowanego.

O starcie w TM zdecydowałem w grudniu zeszłego roku i od tamtego momentu zacząłem przygotowania. Skoro miałem ustalony jasny cel to co uznałem za najważniejsze to zdecydować się na konkretny sposób treningu. Początkowo, jak zawsze, chciałem trenować na własną rękę czyli bez ładu i składu, trochę pobiegać i jeszcze czasem skoczyć na basen. Bez żadnej jednak systematyki. Tutaj znowu pojawiła się moja Pani, która uświadomiła mi wartość planów treningowych i do tego jeszcze w prezencie walentynkowym dostałem książkę Matt’a Fitzgeralda pt. „Plany treningowe”. Jak nie trudno się domyślić, książka zawiera mnóstwo zestawów na poziomy trudności – od początkujących (to nie oznacza, że są łatwe) aż do zawodowców. Bez problemu każdy znajdzie coś dla siebie. Ja w związku z tym, że do tej pory nie startowałem w żadnym triathlonie , a wybrałem sobie bardzo ambitne wyzwanie – zdecydowałem się na poziom 1 (z 10) dla dystansu połowy Iron Mana. Już po około dwóch lub trzech tygodniach zweryfikowałem plany i zmieniłem na poziom 5. Cóż… w miarę jedzenia apetyt rośnie, a ja też chciałem się ścigać.

Dodatkowo chciałbym zaznaczyć, że książkę uznaję za wspaniałą. Niewiele w niej treści, ale to co jest, jest bardzo praktyczne i przekłada się na realia. Wiele prostych wskazówek i trafnych spostrzeżeń. Ponadto  wypełniona planami treningowymi dla różnych dystansów (sprint, olimpijka, połówka i iron man), a dla każdego z nich przewidzianych jest 10 stopni trudności. Fitzgerald opisał także wystarczająco prosto jak dobrać odpowiedni plan dla siebie.

Całe pięć miesięcy treningów to długa i systematyczna praca wiążąca się z szeregami decyzji. Z sinusoidą wzlotów i upadków. Czasem miałem wrażenie podczas treningów, że wyrwę korby z roweru, a asfalt się za mną zwinie, a w wodzie to mogę przestać już oddychać 🙂 Innym razem było tak, że zaczynałem kręcić, na rowerze i jakoś tak ciężko jest. Mija 20 minut, mija 30… powinienem być już rozgrzany, ale nic… wracam jak dętka i zamiast wytrzymałości zaawansowanej wyszło tempo aktywnej regeneracji… czasem nogi są jak kłody. Mógłbym napisać, że było wtedy ciężko, ale praktycznie to jednak nie. Szybko wyciągałem wnioski z tego co się dzieje i już wiedziałem, że przesadzałem z treningiem dzień lub dwa dni wcześniej… Podczas tych 5 miesięcy organizm zachowywał się różnie i powstawało w związku z tym szereg wątpliwości, które rozwiązywałem skutecznie, czego ostatecznym efektem był wynik 😉 Dlatego też pozwoliłem sobie z tego wszystkiego przedstawić kilka zasad, założeń, które zbudowałem na podstawie swoich i cudzych doświadczeń. Te założenia niczym wartości w życiu były drogowskazem dla mnie wtedy, kiedy nachodziły wątpliwości co robić. Myślę, że nie tylko u mnie pojawiały się takie czy inne wątpliwości i śmiem twierdzić, że mogą to być wartościowe wskazówki dla wielu z was, którzy szukają tutaj motywacji do treningów.

Zaufaj mądrzejszym

Jak już wspomniałem zawsze byłem wysportowany, a im więcej sportu tym więcej wokół mnie pojawiło się ludzi, którzy ze sportem mają zdecydowanie więcej wspólnego niż ja. Uznałem, że poddam się programowi zapisanemu w książce. Tacy ludzie Matt Fitzgerald, Joe Friel, Krzysiek Janik (RunningPerformence.pl) czy Darek Kaczmarski (AZS AWS Masters) poświęcili większość życia trenowaniu. Warto im zaufać i posłuchać tego co mają do powiedzenia.

Zaufałem planowi treningowemu, co nie zmienia faktu, że pewne modyfikacje musiałem wdrożyć ze względu na specyfikę startu. Plan treningowy był przygotowany do płaskiego triathlonu, a nie górskiego. Oczywistym dla mnie faktem było to, że musiałem dostosować pewne jednostki treningowe na własne potrzeby. I tak czasem zamiast biegania ma progu mleczanowym czy interwałów trzaskałem podbiegi, czy szedłem w góry na kilkugodzinny marszobieg.

Ta wartość pomagała mi zawsze w chwilach kryzysu. Kiedy właśnie było ciężko… wtedy sobie mówiłem, że realizuję plan, przygotowany przez profesjonalnego trenera dla ludzi takich jak ja i dzieje się to co ma się dziać. A za dwa dni już było lepiej… 😉

„Nie baw się w zawody w trakcie”

Powtarzałem sobie kilka razy tę frazę, bo naprawdę po 14 tygodniach treningów kiedy pojawił się zastrzyk formy kusiło mnie jak cholera, żeby wyrwać się na jakieś okoliczne zawody. Na szczęście przemówił do mnie rozsądek i trzymałem się tutaj bardzo rygorystycznie. „Na zabawę przyjdzie czas wtedy kiedy skończę już cały plan treningowy.” Oczywiście po drodze miałem starty kontrolne – to normalne w planie treningowym, ale dwa, nie pięć i w odpowiednim czasie.

Intensywność treningów, a przemęczenie

To bardzo ważny punkt. W planie treningowym miałem na przykład w czwartek wytrzymałość podstawową na rowerze o czasie treningu 2 godziny, a w piątek 1h45 minut na rowerze oraz 2500 metrów na basenie. Jak tylko przypaliłem się na treningu czwartkowym to pozamiatana reszta część tygodnia… A w weekend jeszcze zawsze cztery jednostki treningowe. Uświadomiłem sobie pośrednio dzięki przekazie Krzyśka Janika, że ta wytrzymałość podstawowa w czwartek ma być słaba. Mam zrobić ją w takim tempie, aby być w pełni sił na następne treningi. Mam wrócić po rowerze w takim stanie, żeby dać radę zrobić kolejne treningi w kolejnych dniach. To tak jak w przypadku interwałów, fartleku czy przebieżek. Trzeba ustalić sobie takie maksymalne tempo, żeby wytrzymać wszystkie powtórzenia, a nie traktować przebieżki jako pojedynczego sprintu.

„Przepadnięty” trening to trening „przepadnięty”, licznik zeruje się tygodniami.

Jak trening przepada to trudno. W okresie tygodnia można się rozliczać jeszcze, ale nie ma co odrabiać treningu w przód czy tył. Ważniejsze było dla mnie utrzymanie stylu progresywnego.

Poniedziałek jest dniem wolnym od treningów

I basta… To chyba najprzyjemniejsza zasada 😉

Styl progresywny

Czuję, że dla ostatecznego wyniku to chyba najważniejszy punkt. Miałem plan, którego się trzymałem, ale w życiu jak w życiu czasem coś wypadnie, czasem treningu zrobić nie ma kiedy. Jednak, utrzymałem to co najważniejsze czyli styl progresywny w rozwoju 5 bloków po cztery tygodnie, a co czwarty tydzień regeneracyjny w którym zamiast 9-11 treningów robiłem maksymalnie 6 i to słabych. Tutaj zrobiłem największe odstępstwa od reguł, ale naprawdę potrzebowałem odpocząć i wykorzystać te tygodnie. Jednak jak przyszło co do czego to treningi w tygodniach 15, 17 i 18 zrobiłem wszystkie co do jednego, a tydzień 15 i 17 były dla mnie najważniejsze dlatego, żeby było z czego schodzić z objętości.
Po co to wszystko? Po co styl progresywny?
Po superkompensację… 😉

Dzień przed startem

Tak nas przywitał wieczór dzień przed startem.

fot. Robert Zabel

fot. Robert Zabel

O zawodach…

Tatraman to triathlon górski organizowany na dystansie połowy Iron Mana, czyli 2km pływania, 90 km na rowerze oraz 21km biegu. Organizatorzy zaplanowali start zawodów na godzinę 7:00 rano na plaży w Niedzicy i tam też stawili się wszyscy zawodnicy. Jezioro czorsztyńskie przywitało nas bardzo gęstą mgłą i byłby to bardzo poważny problem gdybyśmy zgodnie z planem mieli płynąć do zamku w Czorsztynie i z powrotem. Na szczęście organizatorzy (stowarzyszenie Frydman Triathlon) stanęli tutaj na wysokości zadania bo awaryjnie byli przygotowani na rozwiązanie polegające na ustawieniu czterech bojek wzdłuż brzegu.

fot. Robert Zabel

fot. Robert Zabel

Nie wiem czy przyczyną dwudziestominutowego opóźnienia była właśnie ta mgła i związane z przeorganizowaniem prace, niemniej przebrany w piankę czułem się tam średnio komfortowo, a po zdezorientowanych towarzyszach (rywalach:)) widziałem, że nie tylko ja mam rozterki „o co chodzi?”. Zaczynało się też robić zimno. W sumie to lepiej było wskoczyć do wody, bo w niej było cieplej. W końcu o 7:20 pojawił się Pan Lucjan Habieda przekazując nam informację, że czekają nas 4 pętle, gdzie skrajne bojki miały numery 1 oraz 3, a te środkowe oznaczone są numerami 4 i 5 (sic..:p). Postanowiłem jednak zapamiętać z tego przekazu tyle, że płynę, aż zobaczę trójkę, i płynę aż zobaczę jedynkę. I tak cztery razy… właśnie cztery… zarejestrowałem to. To ważne, bo cztery to nie trzy, ani tym bardziej nie pięć! Jak się później dowiedziałem już na szczycie Kasprowego nie wszystkim przyszło to tak łatwo i są i tacy co wykręcili pięć pętelek dokładając sobie tym samym niecałe 500 metrów pływania… 😉 Serdecznie pozdrawiam tutaj kolegę z Aktywnej Strony Życia, z którym miałem okazję trenować na Zakrzówku.

W końcu jednak doczekaliśmy się odprawy i mogliśmy wchodzić do wody. Pływanie jak pływanie z dokładnością do tego, że mgła była taka, że następnej bojki widać nie było i czasem trzeba było płynąć kilkadziesiąt metrów 'mniej więcej’ za innymi, aby dostrzec w końcu kolejną bojkę…  Jak się dowiedziałem też później niektórzy z problemem nawigacyjnym poradzili sobie jeszcze słabiej, gdyż zdarzały się zderzenia czołowe…

Ciekawym urozmaiceniem było nietypowe wyjście z wody, a mianowicie trzeba było wyjść po drabince na pomost z którego wbiegało się do strefy zmian. Aa… rowery mogły wisieć gdzie się chciało, albo gdzie się znalazło miejsce w strefie zmian, też ciekawostka Tatramana… Tak czy siak tutaj koniec żartów ponieważ to w tym momencie zaczyna się serce i esencja Tatramana, która kończy się dopiero na szczycie Kasprowego. Trasę znałem i wiedziałem co mnie czeka, pierwsze 12 km na rozgrzewkę praktycznie po płaskim. A było zimno. I pierwszy mocny podjazd do góry niby 4km, ale z dość stromym odcinkiem na koniec. To tutaj na tym podjeździe wyjeżdżam z chmury i pokazuje mi się bajeczny (słowo nie przypadkowe, naprawdę warto jechać w rejony Spiszu) widok. Pojawia się słońce na błękitnym wręcz niebie. Gdybym nie miał ochoty rwać do przodu to chętnie bym się powzruszał nad pięknem natury. Tak rwać… a propos rwania i pierwszego podjazdu pod górę… Kiedy kupowałem szosę (kolarkę Tribuna 520 z Decatlhonu) to przeklinałem w duchu amatorszczyznę trzech blatów z przodu. Kiedy poznałem trasę stwierdziłem, że jednak się cieszę, że mam to najmniejsze przełożenie z przodu i na te podjazdy się przyda. Po tych pierwszych dwunastu kilometrach jest skręt w prawo i podjazd… W planie miałem zrzucić na pierwszą przerzutkę, żeby się nie forsować na start. Ale zacząłem jechać i jakoś tak miło. Jeden, drugi trzeci obrót na drugim przełożeniu i jakoś idzie. Staram się kontrolować, żeby czasem nie spalić się przed półmaratonem na Kasprowym. Nie miałem zbyt wielu doświadczeń na zawodach, a tych kilka bikemaratonów kończyło się skurczami, więc chciałem być czujny. Koncentrowałem się wtedy bardzo, czy to co czuję nie jest przypadkiem przefiltrowane przez adrenalinę zawodów i znowu wypompuje się na pierwszym podjeździe. Ale czuję się naprawdę świetnie, więc jadę. Wyjechałem te 4km prawie na stojąco. Czuję się dobrze, jest ok. Robię swoje i jadę dalej.

Dalej chwilowa ochłoda i znowu dzida do góry… kolejne 8km z najbardziej stromym odcinkiem na trasie i podjazdem, który najmocniej wchodził w czwórki. Moim zdaniem to właśnie na tych dwóch podjazdach można było najwięcej ugrać lub też stracić. Gdy tylko dojechałem do najbardziej wymagającego podjazdu zobaczyłem około 7 kolarzy przede mną.

Już dzień wcześniej czułem jak w żyłach gotuje się Testosteron 😉 Jeżdżę po górach na rowerze całe życie. To nie jest kwestia kilku lat treningów – kupiłem rower górski na za pieniądze na pierwsze Komunię. Można powiedzieć, że jest to 23 lata treningów. Naprawdę wiem jak jeździ mi się na takich podjazdach. Nie kombinując zrzuciłem przerzutkę na najmniejszą tarczę z przodu, zwiększyłem kadencję, wyprostowałem się i… wyprzedziłem wszystkich, których zobaczyłem na tym odcinku. Znowu pojawiał się u mnie zdziwienie pod tytułem „Całkiem dobrze mi się kręci dzisiaj. Tętno wysokie, ale nogi spoko.” Tuż przed garbem na szczycie wrzuciłem cięższe przełożenie, stanąłem kilka razy na pedały… tak…, żeby nie zostawiać wątpliwości co do tego podjazdu.
Próżne, ale wierzcie mi przyjemne… 😉

Dalej chwilę odpoczynku (jakieś 15km zjazdu),a przed nim punkt żywieniowy na trasie. Zaczynam następny podjazd, (ten ma ponad 25km), który kończy się dopiero na 75 kilometrze, skąd już zostaje tylko zjazd do Podbańske, gdzie mieliśmy zostawić rowery. Zaczynam podjazd w strachu, że przegiąłem z tempem. Ale znowu okazuje się, że jedzie mi się dobrze, a to już 45 kilometr i nagle dociera do mnie z uderzeniem obucha świadomość ….

Wiecie jak ryczy lew?

O tak:

fot. Robert Zabel

Przeczytałem kiedyś książkę autorstwa John’a Elrdedge pod tytułem „Dzikie Serce: Tęsknoty Męskiej Duszy”. Lekturę tę polecam każdemu mężczyźnie. Z pozycji tej zapadło mi w pamięć wiele ważnych życiowo mądrości. W tym przypadku znalazłem  analogie w stwierdzeniu, że mężczyzna musi znać swoją siłę zarówno fizyczną i jak i wewnętrzną. To temat rzeka… może innym razem 😉 Niemniej… czułem moc i teraz też w każdej chwili czuję, że mogę.

Przez całe moje ciało przebiegł dreszcz, nazwę go dreszczem mocy, który obudził lwa.  Chciałem wtedy ryczeć na całe gardło SUUUPPPERRKOMPENSACJA!!!!!!!!!!! To był ten dzień. To był ten moment dotarło do mnie, że zrobiłem swoją pracę dobrze. Dalej nie było już niespodzianek… Po prostu bez żadnych większych przygód wycharatałem do samego końca na maksimum swoich możliwości i ostatecznie zaliczyłem czas lepszy niż się sam spodziewałem.

Na rowerze wszystko poszło najlepiej jak powinno. Również warunki na trasie dopisały – poza jednym krótkim odcinkiem mieliśmy bezwietrzną pogodę. Każdy kolarz wie co znaczy jazda pod wiatr… Taką przeszkodą jaką stanowi wiatr dla kolarza, taką dla biegacza jest upał. Ten niestety nie miał już dla nas litości. Biegnąc półmaraton na Kasprowy przez Cichą Dolinę odnosiłem wrażenie, że żar ze zboczy monumentalnych gór zlewa się dokładnie na ten asfalt po którym biegnę. Trzymałem swoje tempo I ostatecznie jestem z niego zadowolony, Skwar wyssysał ze mnie jednak skrupulatnie wszystko (dosłownie bo wypiłem ponad 5 litrów płynów na całych zawodach). Zrobiłem swoje na tym odcinku i tak miało być. Ostatnie 4km to już tylko wspinanie w postaci szybkiego marszu. Tam już biec się nie dało. Poniżej wrzucam zdjęcie końcówki:

tatraman_2016_d

fot. Robert Zabel.

I taka czekała mnie nagroda:

tatraman_2016_e

fot. Robert Zabel.

fot. Robert Zabel.

fot. Robert Zabel.

Wieczór

Dwie kwestie warte poruszenia to po pierwsze taka, że wylądowałem na pudle w kategorii M29, czego totalnie się nie spodziewałem, ani nie oczekiwałem. Prawie się tam popłakałem na podium 😉 Ale jeszcze do mnie nie docierało, a i nie dorosłem do „publicznych łez”.

fot. Robert Zabel.

fot. Robert Zabel.

Drugą istotną sprawą były podziękowania w postaci owacji na stojąco dla organizatorów przedsięwzięcia czyli Panśtwa Habieda. Startowałem w całej serii Frydman Triathlon w tym roku. I naprawdę ujęło mnie za serce pomysł, idea, lokalizacja, warunki, zaangażowanie, a także intencje organizatorów wszystkich imprez. Chapeau bas…

Słowo na koniec

Aspekt sportowy i fizyczny jest dla mnie bardzo ważny. Wytrzymałość i siła jaką zyskałem dzięki przygotowaniom sprawia ogrom satysfakcji. Wygrałem jednak znacznie więcej.