Zaufanie do siebie

Zrobiłem ostatnie sensowne badanie, jakie można było w tym kraju ogarnąć (dalej jest już chyba tylko uprowadzenie przez kosmitów i tego też NFZ nie refunduje) i, jako że stałem się przez ostatnie kilka miesięcy po. Ortopedy ze specjalizacja w trzeszczkach, po przeglądzie tych obrazków, wiem już, że to będzie jednak maraton. No ale poczekam na opis i diagnozę profesjonalistów, lubię jak ktoś za grubą kasę mówi mi to, co już wiem. 

Wracając, maraton, który też w sumie może się średnio skończyć, bo rokowania w tego typu urazach a teraz już trzeba powiedzieć chorobach, bo to złamanie to tylko, hmm skutek a przyczyny są bardzo, bardzo, złożone.  Oczywiście można robić miliony rzeczy i przeróżnych treningów z unieruchomionym stawem MTP1, ale mój obecny stan, to chyba jeden z tych sygnałów, że dalsze jeżdżenie walcem po każdych trudnościach i problemach w życiu, jakie mnie spotykają, nie jest najlepsza i na pewno jedyna dostępną strategią. Dokładanie sobie stresu na tle zmęczenia fizycznego, do i tak już rozwalonej homeostazy gdzieś intuicyjnie czuję, że mi nie pomoże. Przewróciłem się to sobie chwilę poleżę, rozglądnę się, zastanowię. 

[…] zaufanie do siebie. To jeden z największych życiowych kapitałów: ufać sobie, dam radę.
– A jak nie?
– Dam.
– A jak nie?
– Dam.
– A jak upadnę?
– To się podniosę.
– A jak się nie podniosę?
– To sobie poleżę.

Jacek Walkiewicz, Pełna moc życia.

Pewnie coś z tego wycisnę na plus, pewnie pójdę do przodu w ten czy inny sposób, później, wcześniej nie wiem. Nadal uważam, że „jedyna” ucieczka, jaka ma sens to ta do przodu. Rehabilitacja jest upierdliwa, monotonna i wymaga dużo dyscypliny. Łatwo w tym się pogubić i zacząć cisnąć, mocniej, dalej itp., co musi się, skończy źle.  Leczenie jest, no cóż, ja to nazywam, życzeniowe, nie działa tak, że łykasz Ibuprom i pyk, widzisz, czujesz efekt po 15 minutach albo skaleczenie, które się z dnia na dzień na Twoich oczach goi. Tutaj leczenie trwa już 4 miesiąc i jest gorzej, i tak będzie pewnie jeszcze kolejne cztery, aż może będzie lepiej albo nie. W tym wszystkim jeszcze tak po prostu zwyczajnie boli, cały czas z przerwami na boli bardzo. Nie da się tego nie odczuć w codziennej zmianie samopoczucia czy zachowania. Może upomniały się o mnie słynne konsekwencje rozbójniczego życia sprzed dekady czy tam już dwóch. Może to ciało powiedziało nie bo inaczej już nie potrafiło mnie ogarnąć jako całości i zmusić do … zwolnienia. Może to nadmierna eksploatacja przez ostatnie lata i gonienie króliczka, żeby wszystkim żyło się wokół mnie lepiej, ale mnie już nie koniecznie.  Przewartościowanie pewnych działań i priorytetów przychodzi bardzo szybko, gdy zaczyna nam brakować wolności. Informacja zwrotna o tym, kogo się tak naprawdę ma obok siebie też i ja wiem, że nie dla każdego, ale dla mnie nie są to przyjemne rzeczy, mniej przyjemne niż wynik CT. 

Może to też błędy w przygotowaniu, błędy na startach, suma małych fuckupów i mamy w końcu jakieś duże nieporozumienie, bo jak nikt nie łapie tematu całościowo, to później sens szukania winnych czy bezpośrednich przyczyn jest jałowy. 

Dlatego dbanie o siebie i o zdrowie nie jest synonimem treningu, a już w szczególności tego motywowane go zewnętrznie (to w zdecydowanej większości przypadków patologiczną motywacją, ale to wykracza poza ten wpis). Zewnętrzne oceny w takiej sytuacji też są śmieszne, no bo jak inaczej nazwać kogoś, kto wreszcie po 11 latach może się wyłonić i powiedzieć z kanapy „pa, no i nabiegał kurwa, będzie inwalida, na chuj to, komu sportowca udawać” – zachowana, że tak powiem formuła wypowiedzi zgodnie z intencją autora. No i co mam poradzić, dramy i możliwość dowartościowania się na sytuacji, w której się człowiek zbliża do zwykłego zjadacza chleba są całkiem spore-niech korzysta komu to potrzebne. O ile każdy może sobie złamać nogę to już zrobić iron mana czy setkę innych startów niekoniecznie, pełnia modus movendi całego social mediowego rynsztoka, zatem smacznego. 

Nie pozostając jednak z tym moim ego zbyt wysoko, należy pewne rzeczy powiedzieć na głos, zanim się pójdzie dalej, dwa kluczowe dla mnie cele w całej tej przygodzie ze sportem pomimo heroic effort nie zostały osiągnięte. Chciałem być zdrowy, nie jestem. Mieć satysfakcjonującą mnie sylwetkę* – nie mam. (*tak mnie, bo to czy satysfakcjonuje innych, mnie już nie interesuje, a przyznaje byłem kiedyś tam, gdzie mnie to interesowało bardzo). Z tą sylwetką to jeszcze sobie porozmawiamy, dam więcej info zwrotnego jak takie kwestie mogą blokować progres, wyniki i doprowadzić do stagnacji. Jak mogą zostawić zawodnika z niezłym potencjałem w plateau, bo rozwój emocjonalny nie nadąża za fizycznym i gdzieś ta machina się wreszcie zacina. 

Zasadniczo, nie jestem za stary, żeby zacząć od nowa, ale na pewno za stary, żeby dalej tłuc trening, który nie działa i nie przynosi satysfakcjonujących mnie rezultatów. 

Szaleństwo powtarza te same błędy i oczekuje innych wyników” – deklaracja anonimowych narkomanów 1981. (yhy, nie Einstein, nie Twain, ani też nie Franklin ;)) 

 Napisze też trochę o tym, jak mogą bezpośrednio zaszkodzić i jak może zaszkodzić bierna postawa osób wspierających twój trening w tym zakresie. Jak zwykle będę przytaczał badania i publikacje, a nie tylko swoje subiektywne pierdololo w razie jakby się ktoś poczuł urażony czy dotknięty to chciałbym mieć pewność, że czuje się tak całkowicie słusznie. Kiedy to nastąpi, nie wiem. Skupiam się teraz mocno na tym, aby odzyskać pełną sprawność, jednocześnie notuje i zbieram te przemyślenia oraz wiedzę, natomiast zredagowanie tego do postaci takiego wpisu wymaga czasu, którego obecnie nie mam.